31 sie 2016

PROLOG

Mama niechętnie opowiadała mi o tacie. Teoretycznie wcale mnie to nie dziwiło, skoro zostawił ją tuż po tym, jak okazało się, że po cudownie spędzonych wakacjach zaszła w ciążę. Oboje mieli jedynie po osiemnaście lat, co jednak nie zmieniało tego, że ojciec powinien wykazać się minimalną odpowiedzialnością czy zwyczajnie udowodnić mamie, że ją kochał, skoro ponoć tak często to powtarzał.
Pewnego razu dowiedziałam się o czymś jeszcze ─ byłam córką czarodzieja. Prawdziwego czarodzieja, nie takiego jak ten, który co roku na festynie z okazji końca lata zamieniał gołębia w chustę albo przepoławiał piłą swoją uroczą asystentkę. Nie ukrywałam rozgoryczenia, w końcu mama latami ukrywała przede mną tak istotny szczególik, lecz jednocześnie poczułam się jakby... spokojniejsza. Tego dnia, gdy prawda wyszła na jaw, wszystkie dziwne zjawiska, jakie kiedykolwiek działy się wokół mnie ─ lewitująca poduszka czy pies z dwoma ogonami na naszym podwórku ─ nagle przestały mnie martwić. 
W dniu moich siedemnastych urodzin okazało się, że historia, którą poznałam przed laty, była jedynie częścią o wiele większego kłamstwa. Dotychczas żyłam w przekonaniu, że tylko mój ojciec należał do magicznego świata. Świata, o jakim skrycie marzyłam w tajemnicy przed mamą, a która niezmiennie powtarzała, że magia zniszczyła jej życie i nigdy więcej mam nie pytać o ten aspekt jej przeszłości, a właściwie powinnam się cieszyć, iż żadna z nas nie ma z nią nic wspólnego.
Ale może zacznę od początku.
Tak się złożyło, że drugi dzień nowego roku przypadł w piątek, więc ─ dzięki dobroci dyrektora ─ zarówno ja, jak i pozostali uczniowie liceum, do którego chodziłam, mieliśmy przed sobą jeszcze trzy dni leniuchowania. Mnie bardzo to pasowało, zważywszy na fakt, że milej jest spędzać urodziny w domu, niż męcząc się podczas zajęć. Omijało mnie też krępujące wysłuchiwanie życzeń i dziękowanie wszystkim, którzy jakimś cudem zapamiętali datę moich urodzin. To nie tak, że nie byłam im wdzięczna, po prostu... nigdy nie wiedziałam, co ze sobą zrobić, gdy ktoś zasypywał mnie szczęściem i pomyślnością.
Jak na styczeń przystało, na zewnątrz panował mróz, a śnieg najwyraźniej sypał całą noc, gdyż wszystko pokryte było grubą, białą czapą. Gdy się obudziłam, na stoliku nocnym znalazłam liścik od mamy, że postara się wrócić przed siedemnastą i przywiezie coś pysznego na kolację. Mama była pielęgniarką na oddziale dziecięcym w naszym szpitalu i wymiar godzin miała bardzo nieregularny, lecz z czasem niespodziewane dyżury przestały ją irytować, za bardzo do nich przywykła. Mnie było jej bardzo żal, gdy po całej nocy siedzenia na dyżurce okazywało się, że kolejnego dnia z samego rana musi stawić się w szpitalu. Nawet wtedy nie spała, dwie godziny pomiędzy zmianami spędzała na wypiciu mocnej kawy i dokończeniu prac domowych, na które wcześniej nie miała czasu.
Wygramolenie się z łóżka chwilę mi zajęło, zareagowanie na internetowe życzenia od osób, z którymi prawie nie rozmawiałam, pochłonęło mnie na prawie pół godziny. Gdy wreszcie wstałam i wygrzebałam szlafrok z kupy ubrań leżących na fotelu, owinęłam się nim szczelnie i poszłam do kuchni, by odgrzać lazanię, która została z wczorajszego obiadu. 
Ledwo wstawiłam ją do piekarnika, gdy rozległ się dzwonek do drzwi.
─ Poczta!
Poszłam otworzyć, w drodze przez przedpokój przygładzając włosy, aby nie przywitać listonosza. wyglądając jak zombie. 
Listonosz z naszego osiedla nazywał się Lenny, na oko dwudziestokilkuletni chłopak z cudowną burzą loków, za którymi szalała moja sąsiadka, pani Roberts. Bardzo go lubiłam, chociaż wydawał mi się nieco nieporadny, ale zawsze ucinaliśmy sobie pogawędkę o pogodzie, gdy pozwalał mu na to czas. Śmiesznie wyglądał w swoim uniformie, trochę jak w przebraniu na Halloween, ale lubił swoją pracę. Często o tym wspominał i nie przejmował się docinkami bliźniaków spod trójki, dziewięcioletnich pomiotów szatana, których niejednokrotnie miałam ochotę wytargać za uszy za dokuczanie każdemu, kto się im nawinął.
─ Cześć, Lydia, mam tu kilka przesyłek... ─ Wyjął z torby plik kopert, przeliczył je, bezgłośnie wymawiając cyfry, i podał mi do podpisania kwit z poczty.
─ Dzięki. Zimno, co? Nie chcesz może herbaty? ─ spytałam, wpatrując się w zaczerwienione od mrozu uszy i nos Lenny’ego. Pokręcił głową, uśmiechając się.
─ Miło z twojej strony, ale mam cały termos, poza tym czas mnie goni. Do zobaczenia!
I tyle go widziałam. Zamknęłam za nim drzwi i wróciłam do kuchni, gdzie przejrzałam z grubsza, co przyszło. Większość wyglądała na rachunki, był też list od ubezpieczyciela, z pozoru nic ciekawego. Ostatnia koperta, nieco większa od pozostałych, nie miała ani adresu, ani żadnej pieczątki. Na wierzchu ktoś zapisał pokracznymi literami tylko jedno ─ moje imię.
Zdziwiłam się trochę, bowiem od kogo miałabym dostać list? Nie miałam żadnej rodziny ani korespondencyjnych przyjaciół, znajomi z liceum kontaktowali się ze mną telefonicznie i na pewno nie wpadliby na tak przedpotopowy pomysł jak list. Owszem, czasem marzyłam sobie o odnalezieniu listu w butelce, będącego początkiem romantycznej opowieści ze mną i tajemniczym nadawcą w rolach głównych, ale to, co trzymałam w rękach, nie wydawało mi się ani trochę romantyczne.
Po chwili przyglądania się przesyłce w milczeniu, podniosłam z blatu nożyk i ostrożnie rozcięłam nim kopertę, po czym wysypałam zawartość na blat. Okazała się nią naderwana fotografia, wzięłam ją do ręki z niemałym zaciekawieniem, ale gdy mój wzrok padł na to, co przedstawiała, musiałam zamrugać. I... nie ukrywam, trochę się przestraszyłam, ponieważ postacie na zdjęciu niezaprzeczalnie się poruszały. Aż zrobiło mi się gorąco, gdy przyszło mi do głowy, że mam do czynienia z czymś magicznym po raz pierwszy od naprawdę długiego czasu.
A w następnej sekundzie, gdy przyjrzałam się fotografii, poczułam coś zupełnie innego.
Zobaczyłam swoją mamę, młodziutką i uśmiechniętą, obejmowaną z obu stron przez dwie osoby ─ z jednej przez przystojnego młodzieńca o nieco posępnym spojrzeniu i usilnie próbującego wyglądać dojrzale, z drugiej... też przez chłopca, widać było po dłoni spoczywającej na jej kibici, lecz reszta fotografii została odcięta. Mama i ten chłopak mieli na sobie długie, powłóczyste szaty z identycznym herbem na piersi, a w tle majaczył przepiękny zamek. Coś ścisnęło mi gardło, gdy powoli odwróciłam fotografię i przeczytałam napis na odwrocie:

Hogwart, 2006, koniec ostatniej klasy. 

Hogwart... Mama mi kiedyś o nim wspominała, ponoć tata ukończył tę szkołę, szkołę magii, tuż zanim się poznali. Tylko dlaczego ona została sfotografowana w szatach z herbem Hogwartu i najwyraźniej dobrze znała stojącego obok niej chłopaka? Dlaczego wyglądała przy nim na taką szczęśliwą, jakby łączyła ich wieloletnia przyjaźń i może nawet coś... innego?
Prawda uderzyła we mnie ze zdumiewającą siłą, aż poczułam ścisk w klatce piersiowej.
Moja mama jest czarownicą, a stojący obok niej posępny młodzieniec to najwyraźniej mój ojciec.
Szczęścia i pomyślności, ta?


I oto jest. Potrzebowałam nieco więcej czasu, aby doprowadzić i prolog, i całą historię do stanu używalności, ale już wszystko jest (mam nadzieję) w jak najlepszym porządku.
Serdecznie dziękuję mózgowi za wsparcie i poradę, inaczej wszystko trwałoby jeszcze dłużej albo w ogóle dałabym spokój. <3